23 lipca 2016

Zbigniew Wodecki - balonik podtrzymywany przez respirator

Już od dawna chodziła mi po głowie myśl, aby rozprawić się z panem Zbigniewem Wodeckim. Ale i nie tylko z nim, ponieważ takich jak on, na polskiej scenie "rozrywkowej" jest wielu. Jednakże, w moim przekonaniu, to właśnie Zbigniew Wodecki zasługuje na miano symbolu marazmu, dinozaura, który przeżył swoją epokę i nie chce zdechnąć (dinozaur oczywiście), napompowanego balonika podtrzymywanego przez respirator. 

Zbigniew Wodecki - nieustępliwy dinozaur polskiej sceny

Niepojętym jest dla mnie jak ten człowiek ciągle trzyma się w mainstreamie i nie pozwala zepchnąć z ekranu. Jest to dla mnie żałosne, że człowiek, który znany jest tylko z zaśpiewania dwóch piosenek (z czego jedna jest adaptacją piosenki zagranicznej) i swojej fryzury, w ciąż jest pokazywany w telewizji i kreowany na wielką gwiazdę. Człowiek, który tak naprawdę muzycznie nie osiągnął nic. Przy każdej okazji, do porzygania, śpiewa dwie piosenki - Pszczółkę Maję i Chałupy welcome to.  Pierwsza piosenka, to był jego los na loterii. Zaśpiewać utwór otwierający do jednej z nielicznych w ówczesnych czasach bajek, dzięki czemu wszyscy dzisiejsi trzydziestolatkowie i starsi znają tę piosenkę i oczywiście kojarzą ją z panem Zbysiem. A ponieważ Polacy to naród sentymentalny i uwielbiamy rozczulać się nad tym, jak to kiedyś było lepiej, to za każdym razem śpiew pana Zbigniewa wywołuje falę pozytywnej emocji. To jest cały klucz jego sukcesu.

Dla mnie przygody Pszczółki Mai były kiepskie. Zniechęcał mnie przede wszystkim wypłowiały obraz, proste ujęcia i nudna akcja tej bajki. Jeśli do wyboru miałem obejrzenie Bolka i Lolka, a później Pokemony, czy Dragon Balla, to wybór zawsze był oczywisty. Pszczółka Maja kojarzy mi się wyłącznie z szarością i nudą. Ckliwa historyjka dla naiwnych dzieciaczków. A gdy zobaczyłem w niemieckiej telewizji wersję niemiecką Mai, to zupełnie zapałałem obrzydzeniem. Mała pszczółka mówiąca językiem wroga i jeszcze ta piosenka śpiewana po niemiecku... Ble!

Wracając do Zbigniewa Wodeckiego. Straszny z niego uparciuch. Pszczółkę Maję zaśpiewał po raz pierwszy w 1981 roku, więc już przez 35 lat niemiłosiernie katuje tę samą piosenkę. A wiecie co jest najśmieszniejsze? Że on już działa jak automat, ta piosenka jest wryta w jego mózg. Gdy jakiś czas temu był gościem Polskiego Radia Czwórki, redaktor poprosił go, aby rymował tekst Pszczółki do podkładu hip hopowego. A Zbigniew powiedział, że tekstu nie zna. Dla niego to już jest pewnie swoisty odruch Pawłowa. Słyszy melodię i zaczyna śpiewać, nawet nie zwracając na to uwagi. 

Czy po tylu latach naprawdę nie ma się dość? Czy to nie upokarzające dla artysty być utożsamianym tylko z dwiema piosenkami? Być zapchajdziurą festiwali muzycznych? Czy to nie śmieszne kreować się na gwiazdę nie mając w dorobku żadnych osiągnięć? Rozumiem, że w telewizji miło wyglądają eleganccy starsi panowie, ale czy trzeba z niego kreować "artystę"? Gdy Zbigniew Wodecki umrze, to założę się, że w tle wszystkich wspominek będzie leciała Pszczółka Maja. Czy to nie jest smutne?

Unknown

Author & Editor

Has laoreet percipitur ad. Vide interesset in mei, no his legimus verterem. Et nostrum imperdiet appellantur usu, mnesarchum referrentur id vim.

0 komentarze:

Prześlij komentarz